Rozmowa z Mirosławem Chojeckim
Podczas XIV edycji Festiwalu NNW nagroda Platynowy Opornik za całokształt twórczości, za niezłomność w podejmowaniu trudnych tematów, bezkompromisowość i niezależność pracy twórczej została przyznana współtwórcy KOR-u, założycielowi podziemnego wydawnictwa NOWa, autorowi wielu filmów dokumentalnych o historii najnowszej
– Mirosławowi Chojeckiemu.
– Zacznijmy od pana domu i rodziców Powstańców Warszawskich z batalionu Parasol. Czy można powiedzieć że dom ukształtował pana niepokor- ność, walkę o prawdę, o wolność?
Czy ukształtował… nie wiem. Ale nad moim łóżeczkiem Mama śpiewała piosenki powstańcze, więc mogę powiedzieć, że w nurt AK wszedłem z mlekiem matki (śmiech). Kiedy po 1956 roku lekko zelżało to w naszym domu spotykali się koledzy Mamy i Taty, ja oczywiście nie bardzo wtedy rozumiałem o czym mówią, byłem za mały. Ale pamiętam, jak dużym przeżyciem było dla mnie, gdy Mama pokazała mi kogoś i powiedziała: „To jest Aleksander Kamiński”…
– Jako student pierwszego roku Politechniki Warszawskiej brał pan udział w strajkach studenckich…
Siedziałem na zajęciach, na Politechnice kiedy asystent powiedział nam, że z uniwersytetu wieje wiatr historii. Tak dowiedzieliśmy, że coś się dzieje. Zaraz też zorganizowaliśmy na naszej uczelni strajk, w którym uczestniczyłem jako zwykły student. Zrozumiałem wówczas, że ci wszyscy ludzie, z którymi strajkuję, czują i myślą podobnie jak ja. Potem poszliśmy pochodem w stronę UW a kiedy przechodziliśmy pod Instytutem Czechosłowackim to krzyczeliśmy: „Cała Polska czeka na swego Dubczeka”. Oczywiście ZOMO nas szybko spałowało i rozpierzchliśmy
się po Śródmieściu.
– Można powiedzieć, że szybko trafił pan w samo centrum opozycji…
Po prostu byłem blisko z tymi wszystkimi ludźmi – z Jankiem Lityńskim chodziliśmy na Jazz Jamboree, u Jacka Kuronia bywałem na urodzi- nach, mógłbym tak długo wymieniać. Ważną przyczyną naszej późniejszej walki była ta antysemicka nagonka, bo wielu moich znajomych wyjeżdżało z Dworca Gdańskiego, a ci którzy zostawali przychodzili na peron. Tam się wszyscy spotykaliśmy.
– Później był pan współtwórcą KOR-u…
To była organizacja składająca się z ludzi, którzy się dobrze znali, nikt z zewnątrz nie miał szans się dostać, ale dzięki temu na 31 osób nie znalazł się żaden donosiciel! Kiedy w 1975 roku „czerwony” zdecydował się zmienić konstytucję, wtedy wiele ludzi protestowało, podpisywało listy. To były gotowe spisy osób, do których można się było zwrócić w przyszłej pracy podziemnej. Zaczęliśmy też wydawać komunikat i biuletyn KOR-u. Pamiętam jak z Antkiem Macierewiczem Piotrem Naimskim, Sewerynem Blumsztajnem i Jackiem Kuroniem spotkaliśmy się u Antka Libery, który zresztą dyskretnie wyszedł, i dyskutowaliśmy, co lepiej: drukować na powielaczu czy przepisywać na maszynie do pisania. Padło na maszynę, gdyż za drukowanie mógł być inny paragraf (ponadto jeszcze nie mieliśmy powielaczy). To okazało się bardzo dobrą decyzją, bo stworzyły się całe sieci kolportażowe – ludzie, którzy dostali jeden egzemplarz przepisywali go, oddawali znajomym, a dwa kolejne przekazywali temu, kto dostarczył im oryginał. Tak naprawdę nie było problemem coś wydrukować, ale co z tym dalej zrobić!
– Jest pan twórcą Niezależnej Oficyny Wydawniczej NOWa, największego wydawnictwa podziemnego. Skąd pomysł na tak karkołomne w tamtych czasach przedsięwzięcie?
Jestem współtwórcą. Początkiem były dwa procesy – ursuski i radomski. Przemówienia adwokatów były tak fantastyczne, że wpadliśmy na pomysł, aby je wydać w postaci dwóch broszurek. Sam je, z koleżanką Sonią Pigłowską, wydrukowałem. Potem była przerwa, bo mnie wsadzili do więzienia po śmierci Staszka Pyjasa, akurat tak się zdarzyło, że szedłem w pierwszym rzędzie tej demonstracji w Krakowie, no i mnie zamknęli. Wtedy koledzy z Lublina, z Januszem Krupskim na czele, wydali dwa pierwsze numery Zapisu, magazynu literackiego, drukującego utwory pisarzy, na które był zapis w oficjalnym obiegu. Kiedy wyszedłem na wolność, spotkałem się z Januszem i ustaliliśmy co każdy z nas wydaje. I już nie było odwrotu.
A jak drukowało się ulotki bez papieru, farby drukarskiej i maszyn?
Wszystko się da zorganizować, na początku nie mieliśmy niczego, ale coraz więcej osób przywoziło sprzęt, maszyny, rozwijaliśmy się, no i dzięki wspomnianej akcji „czerwonego” z konstytucją mieli- śmy dużo ludzi do współpracy.
– Podobno, nowoczesny sprzęt dostaliście od Stanisława Barei?
U Stasia w domu mieliśmy kawałek drukarni, tam przygotowywane były blachy, diapozytywy. Pewnego razu Staś wszedł i mówi – „Na takim rzęchu pracujecie?”. I od razu powiedział: „Jadę na Zachód, więc wam coś przywiozę”. Ale jak wyjeżdżał to rozbił swojego mercedesa i musiał pojechać maluchem. Trudno zmieścić offset do malucha, ale Stasia to nie zraziło – rozebrał go na części, trochę załadował z tyłu, a resztę na dach i tak przejechał przez granicę.
– Z perspektywy czasu wydaje się, ze niemal nie było domu, gdzie nie czytano prasy podziemnej czy literatury z powielacza. Czy czuł pan, że jest potrzeba w społeczeństwie na te informacje?
Zrobiliśmy taki sposób kolportażu, że każde większe miasto miało swoją piwnicę z bibułą. W tych piwnicach zostawialiśmy też informacje, co następnego będziemy wydawać, więc kolporterzy zamawiali, ile wezmą. To zawsze były ilości trzy, cztery razy większe niż mogliśmy im dać. Do tego nasze wydawnictwa były czytane przez radio Wolna Europa, BBC, Głos Ameryki – a to był potężny zasięg. Co jednak istotne to dla ludzi w Polsce ważne było, że to jest robione tu i teraz, w kraju, nie że ktoś z zagranicy nam daje, tylko, że mamy coś swojego.
– Był pan wiele razy aresztowany. Czy czuł pan strach? O rodzinę? Współpracowników?
Wyliczyłem sobie, że w ciągu pięciu lat siedziałem średnio raz w tygodniu. Miałem jednak ogromne oparcie w moich rodzicach, a także w rodzinie żony, Magdaleny Bocheńskiej. Mój teść Jacek Bocheński był współzałożycielem „Zapisu”. To była wielka pomoc, zarówno duchowa, jak i finansowa, przecież wyrzucili mnie z pracy, a trzeba było z czegoś żyć. Ale muszę powiedzieć, że jak już mnie wsadzano do więzienia, to byłem wdzięczny, bo mogłem odespać i wiedziałem, że już nic ode mnie nie zależy. Ale oczywiście miałem głęboki niepokój o żonę i synka, przecież w Związku Sowieckim dostałbym z marszu 25 lat łagru.
– Stan wojenny zastał pana za Zachodzie, gdzie zajął się pan… filmem? Dlaczego?
Wydawnictw tam było bardzo dużo, więc dołączenie do tej grupy jakoś mnie nie pociągało. Wydawaliśmy na początku miesięcznik „Kontakt”, żeby być w kontakcie z kolegami w Polsce i mieć wiedzę o tym, co się dzieje w krajach sowieckiej strefy wpływów. Wielu dziennikarzy, którzy jeździli do Polski, najpierw pojawiało się u nas z pytaniami o adresy i kontakty. Niektórzy z nich byli filmowcami, więc zawsze prosiłem o kopię nagrań po powrocie. Potem często jeździli już bez operatora, bo na miejscu obsługiwał ich Jacek Petrycki, którego wyrzucili z wytwórni Filmów Dokumentalnych. Z tych materiałów, które dostałem powstał pierwszy film „Kalendarz wojny”. Wtedy poszliśmy po rozum do głowy, że przecież mamy takich ludzi Giedroyć, emigracja paryska, w Anglii dowódców z II wojny światowej, i że trzeba ich absolutnie skręcić. Drugim obrazem była „Kultura” – ależ mieliśmy 15 tam wspaniałych aktorów: Jerzy Giedroyć, Czesław Miłosz, Gustaw Herling-Grudziński, Zofia Hertz, Józef Czapski…
– Wrócił pan do kraju w 1990 roku. Czy kiedykolwiek myślał pan, że komunizm upadnie? Że będzie znowu wolna Polska?
Myślałem inaczej. Byłem wychowany przez ludzi z wolnej, demokratycznej Polski przedwojennej. Tacy byli moi rodzice, tacy byli moi nauczyciele. Wiedziałem, że jeśli my czegoś nie zrobimy to nowe pokolenie będzie jak wychowane w Związku Sowieckiem. Robiłem wszystko, żeby pokazać, że może istnieć inny świat, chciałem żeby moje dzieci, indoktrynowane w czerwonych szkołach, miały możliwość zdobycia innego punktu widzenia. Teraz mamy wolną Polskę, każdy może mówić i pisać, co chce… niestety (śmiech). Ale tak, mamy demokrację.
Rozmawiała Magdalena Łysiak