Historia pistoletu Józefa Franczaka „Lalusia” rozpoczęła się dwa lata temu, kiedy Jacek Pawłowicz wyruszył na poszukiwanie broni, o której krążyły rodzinne legendy. Pierwsza była taka, że pistolet wpadł do studni, gdy „Laluś” się przy niej mył. Pracownicy Muzeum Żołnierzy Wyklętych i Więźniów Politycznych PRL z warszawskiej Rakowieckiej wzięli magnes i stanęli przy studni. Polegliśmy po czterech godzinach – śmieje się Jacek Pawłowicz – tam było ze dwa metry mułu i masę żelaznych śmieci. Wyłowiliśmy stos fajerek z pieca, kupę złomu, ale pistoletu nie było…”. Syn „Lalusia” Marek Franczak był zawiedziony. Za parę miesięcy zadzwonił, że rodzina sądzi, że być może tata zakopał skrzynkę na polu. Pracownicy muzeum natychmiast ruszyli z wykrywaczem metalu na wskazane miejsce. I znowu nic. Wreszcie któraś z cioć stwierdziła, że być może „Laluś” schował broń gdzieś w domu. Przeszukano więc dom rodziny Franczaków, ale pistoletu nie znaleziono. Aż któregoś dnia Marek zadzwonił, że dom idzie do rozbiórki, więc jest ostatnia szansa, żeby naprawdę mocno przeszukać. Tym razem wraz Jackiem Pawłowiczem i dr Piotrem Niwińskim z gdańskiego IPN pojechał też Arek Gołębiewski, by poszukiwania dokumentować kamerą. Rozwalano ściany, piec, szukano pod podłogą… zero śladu… Ale dr Niwiński przypomniał sobie, że wileńscy konspiratorzy chowali broń pod parapetem. Tymczasem parapet w tej rozpadającej się chałupie trzymał wyjątkowo mocno. Nagle pod wpływem nacisku gładko ustąpił, a oczom zgromadzonych ukazało się zawiniątko. To był pistolet produkcji węgierskiej rok produkcji 1943 lub 1944. Często pistolety te były używane w tamtym czasie przez Luftwaffe, a „Laluś” w 1944 roku rozbroił oddział Luftwaffe. Wszystko zaczęło się układać w jedną całość. „Byliśmy ogromnie wzruszeni, co widać na zdjęciach… Ten człowiek poświęcił 24 lata, życie swoje i swojej rodziny, by walczyć o wolną Polską… Wiedzieliśmy, że znaleźliśmy relikwię” – mówił Niwiński.